niedziela, 13 grudnia 2015

Lepiej być zdradzoną żoną, czy porzuconą kochanką? Część 1.

Jak w ogóle śmiem porównywać? Puszczalską szmatę do głęboko zranionej, pełnej klasy, poważnej  żony? Przecież małżeństwo ma większą wartość, niż jakiś tam ukrywany związek na niby! Potwierdzone na papierze, zawarte przed wysokiej rangi urzędnikiem świeckim i/lub kościelnym…

 

Zgadza się. Gdyby jednak pominąć kwestie prawne, kościelne oraz imprezę za kilkadziesiąt tysięcy złotych? Pozostaje relacja damsko-męska. I czy to jest żona, czy kochanka -  serce i uczucia posiadają obie (porównuję oczywiście dwie kobiety kochające mężczyznę, a nie wyrachowane babska, które uwodzą żonatych mężczyzn dla podbudowania poczucia własnej wartości, lub innych statusowo-materialnych pobudek). 

 

Gdybym miała wybierać, wolę być zdradzoną żoną. Dlaczego? Krótko mówiąc kochanka poświęciła i zaryzykowała więcej. A gdy związek się nie udał, także straciła więcej. 


      POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA


Wszyscy w życiu szukamy miłości. W naszej naturze jest łączenie się w pary, życie w „stadzie”. Chcemy być kochani, akceptowani, mieć kogoś dla siebie. Pod przykrywką miłości chowa się jednak coś znacznie ważniejszego w naszej hierarchii potrzeb: POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA. 


Właśnie dlatego powstała instytucja małżeństwa. Ludzie sądzą, że związek potwierdzony na papierze oznacza posiadanie kogoś na własność. Kogoś dla siebie, kto ma obowiązek być przy nas i się nami opiekować. Ba! Kobiety sądzą, że mężczyzna to taki „spełniacz” wszystkich zachcianek i oczekiwań.
Porzuconą żonę to właśnie boli najbardziej. Często mówi, że straciła grunt pod nogami, że wszystko się rozsypało. Prawdą jest, że utraciła poczucia bezpieczeństwa. Tu nawet nie chodzi o miłość i złamane serce. Straciła osobę, która do niej należała, zawsze była dla niej, często organizowała jej świat, przynosiła pieniądze itd. Każdy układ jest inny. Małżeństwo oczywiście nie oznacza posiadania kogoś na własność. To decyzja, zawarcie pewnego rodzaju układu, umowa. Nie wszyscy to rozumieją. W każdym razie po wypowiedzeniu takiej umowy, nazywanej rozwodem, kobieta zawsze otrzymuje prawne namiastki poczucia bezpieczeństwa, jak dom, na który często zapracował tylko facet, kiedy nie zarabia, otrzyma dla siebie alimenty, itp. Można mnie oskarżać o materialistyczne podejście do sprawy, ale taka prawda.


A co z kochanką? Ona o poczuciu bezpieczeństwa w takim związku nawet nie zamarzy. Kwestie materialne są oczywiste – jest niezależna, nawet jeśli on ją wspiera, to nigdy nie wie, kiedy to się zmieni. Musi sama o siebie zadbać. Nigdy nie ma pewności, czy jeśli zdradził żonę , to nie zdradzi też jej. Tragiczną  opcją jest, kiedy żyje w ciągłym zawieszeniu: słyszy, że on chciałaby się rozwieść, ale dzieci, podział majątku…  i ciągnie się to w nieskończoność. Ona kocha i czeka, a w głębi serca rośnie niepewność podszyta strachem. A kiedy zakończą ten związek, to mocno zmęczona nie ma ochoty i siły nawet pomarzyć , że kiedykolwiek w relacji damsko-męskiej może być szczęśliwa.
Może to okrutne, bo żona także po rozstaniu cierpi. Ta jednak ma na koncie czas, kiedy byli szczęśliwi, kiedy czuła się bezpieczna. Kochanka tego nigdy nie zaznała. 

CDN.

Do kościoła muszę...




Uwaga... Wpis przedstawia niepopularne poglądy, zanim zaczniesz czytać, otwórz umysł... :)

Wiara, religia, duchowość to bardzo delikatne sfery naszego życia i trudne tematy do rozmów. Szczególnie w naszym kraju. Czytając niemiecką prasę natknęłam się kiedyś na artykuł pod tytułem "Die tief katolische Kirche in Polen". Tłumacząc na nasze :) : głęboko katolicki kościół w Polsce. Wiem, wiem... niech sobie niemiecki redaktorzyna myśli i pisze, co chce :)

Zastanowiłam się jednak, co to oznacza, że Polacy są głęboko katoliccy... z perspektywy młodej Polki, wychowanej w rzekomo niezastąpionym i niepodważalnym duchu katolicyzmu. Otóż dla mnie to nie ma pozytywnego wydźwięku. "Głęboko katoliccy" nie znaczy świecący przykładem wiary w Boga, a raczej bezmyślnie dreptający do kościoła co niedziela, bo mama kazała, bo sąsiad idzie, co pomyśli sąsiadka, jeśli nie zobaczy mnie podpierającej zawsze tej samej ściany obok konfesjonału...
Generalizuję. Jednak daleka od prawdy nie jestem. I choć narażam się na wiadro pomyj i hejtu, to proponuję szczery rachunek sumienia i przyznanie się samemu przed sobą... Czy przypadkiem nie bierzemy udziału w efekcie owczego pędu? Dziadkowie chodzili do kościoła, rodzice, sąsiedzi, znajomi, więc dlaczego mam się wyłamywać? Tak trzeba i już. 


Czy zadałeś sobie kiedyś pytanie jaki jest cel Twoich wizyt w kościele? Jakie są Twoje osobiste pobudki?  Co to dla Ciebie znaczy? Co Ci to daje? Czy skoro wszyscy w Twoim otoczeniu uważają, że to słuszne, to rzeczywiście mają rację? Skąd wiemy, że to, co silnie, wielkie, niepodważalne, na wskroś prawdziwe i prawidłowe  rzeczywiście takie jest? Bo większość tak twierdzi?

W jakim świecie żylibyśmy dzisiaj, gdyby Kopernik nie wyłamał się z tłumu wierzących, że ziemia jest płaska? Przecież większość była innego zdania. A większość ma zawsze rację...

Chcę żyć z szeroko otwartymi oczami, dlatego często poddaję w wątpliwość najbardziej stałe rzeczy w moim życiu. Na religię też przyszedł czas. Sięgnęłam do wielu źródeł (można się zastanawiać czy były słuszne czy nie, lecz na pewno szalenie ciekawe...): filmów dokumentalnych, artykułów o prawdziwych obliczach kościoła, doświadczeń ludzi z bliższego lub dalszego otoczenia, wywiadów z księżmi, zakonnicami, liznęłam trochę historii, a na koniec wyciągnęłam własne wnioski: religia, a wiara w Boga to zupełnie oddzielne kwestie. I nieważnie czy to katolicyzm czy islam. Kościół to niestety instytucja wymyślona przez ludzi, a religia to sposób, żeby mieć nad kimś władzę.


Kilkaset lat temu na polskich wsiach niepójście w niedzielę do kościoła oznaczało karę grzywny lub karę cielesną. Do chrztu polski musiało dojść, bo inaczej ówczesny zalążek Państwa Polskiego byłby zrównany z ziemią. W książkach historycznych poczytamy niestety o papieżach, którzy byli jak władcy, decydowali o polityce w całej Europie, decydowali kto ma być żoną króla na dworze francuskim, a jeśli im nie odpowiadała, zarządzali rozwody...
Czy dziś jest inaczej? Niestety nie. Kościół  jest upolityczniony. Księża mówią nam, na kogo oddać swój głos w wyborach. Dlaczego? Co ich obchodzi polityka? Bo chcą mieć na nią wpływ… Bo chcą decydować, na swój sposób rządzić…

A ja chciałabym, żeby w kościele interesowano się moją duchowością, wspierano mnie w trudnym, pełnym wyzwań życiu, wskazywano drogę do bycia lepszym człowiekiem. Chciałabym tam pójść w niedzielę, żeby zaczerpnąć dobrej energii na cały tydzień… Żeby ksiądz był jak mój osobisty terapeuta, który powie, że jestem fajna, silna, dam radę…

Tymczasem słyszę, że świat jest zły, że jestem grzeszna, nic nie znaczę, jestem owieczką… To chyba nieprzypadkowe porównanie :) Mówią nam wprost, że jesteśmy owcami, a oni nas przeganiają w kierunku, w jakim chcą :)


Nie chcę nawet poruszać kwestii hipokryzji we współczesnym kościele, księży rzekomo żyjących w celibacie, mających dzieci, kwestię homoseksualizmu, mrożące krew w żyłach niezliczone historie molestowania dzieci w sierocińcach przy zakonach, finansową pralnię pieniędzy przy Watykanie, majątek kościoła, brak jakiejkolwiek skromności. Jeśli będziesz chciał, sam sięgniesz do źródeł i zaczerpniesz tej wiedzy.


Czy Bóg chciał, żebyśmy czuli się mali, grzeszni, przychodzili do obcego mężczyzny za drewnianą kratką w konfesjonale i opowiadali o swoich błędach? Szczerze w to wątpię. Sądzę, że Bóg jest ponad to wszystko. Wie wszystko i słyszy nas z każdego miejsca. Nie musimy wysiadywać w zimnych ławkach kościoła i kupować sobie odpustu grzechów , żeby trafić do nieba. Nie potrzebujemy kościoła, żeby być dobrymi ludźmi. Boga potrzebujemy. Duchowości w naszym życiu również. Jednak odnajdźmy ją w sobie. Czy masz 85 lat i nosisz moherowy berecik czy jesteś super nowoczesną 20-latką, jesteś przede wszystkim niezależną, myślącą istotką... I nie musisz się uzależniać od opinii faceta w kiecce, który wmawia Ci, że tylko jego prawda jest prawdą.


Może to zabrzmi patetycznie, ale moim skromnym zdaniem Bóg raczej chciał, żebyśmy czuli się wielcy i wolni. Chciał, żebyśmy sami byli trochę Bogami. Żebyśmy kreowali nasze życie i naszą osobowość na ludzi mądrych, silnych i wolnych. Na ludzi będących dobrymi wilkami, a nie tępymi owieczkami… 


W naszych sercach zapisał, co jest dobre, a co złe. Żadna religia nie musi nam mówić, że nie mamy zabijać. Czy kiedyś zrobiłeś coś nie do końca fair? Może skłamałeś? Ich choć z całych sił wmawiałeś sobie, że to nic takiego, to jednak coś tam w środku gryzło... To coś to sumienie - narzędzie, w które nas wyposażył i dzięki któremu bezproblemowo odróżnimy dobro od zła. 


Sądzę, że połączenie z Bogiem możemy odnaleźć w sobie. Nie potrzebujemy wystawnego budynku i sztucznych obrzędów. Dlaczego śmiem tak twierdzić? Jesteś katoliczką/katolikiem? To zajrzyj czasem do biblii... Interpretuj sam/a: „Nie budujcie mi świątyń z drewna ni kamienia, przełamcie drewno a ja tam będę, podnieście kamień a mnie znajdziecie”. Jest to cytat z apokryficznej ewangelii wg Filipa. Dlaczego apokryficzna? Otóż kościół uznał, że nie była dość natchniona, żeby wchodzić w skład najważniejszych ewangelii czytanych w kościele... 


Miłego dnia :)

niedziela, 29 listopada 2015

Niedziela...

Ukochany weekend. Kochamy go jeszcze w sobotę lecz niedziela już nas przygnębia. Bo jutro znów trzeba wstać wcześnie i gnać do obowiązków, do pracy, do szkoły… Przez ściskanie żołądka ledwie dajemy radę wepchnąć w siebie niedzielny rosół. Warto zauważyć, że jutro odbiera radość z dzisiaj!

Dzisiaj jest dzisiaj! Jutrem zajmuj się jutro!

A teraz szamaj ten pyszny rosół, powoli, delektuj się smakiem…Pietruszka, makaronik, marchewka…
  • Przyrządziłaś go sama? To bądź z siebie dumna!
  • Przyrządził go ktoś dla Ciebie? Bądź wdzięczna!
  • Jesteś przy stole sama? Super – delektuj się spokojem i ciszą.
  • Masz towarzystwo? Przyjrzyj się siedzącym z Tobą. Jakie mają nastroje? Uśmiechają się do Ciebie? Nie? To zrób to pierwsza!!!
  • Spraw, żeby te kilka chwil, było najlepsze, jakie tylko może być! Ciesz się małymi rzeczami. Rosołem. Tym, co masz tu i teraz.
Życie to niedzielne rosoły…Wielkie chwile radości, jak pierwsza randka, zdany egzamin na studiach, wprowadzenie się do nowego domu, dzień ślubu, świętowanie dnia Twoich urodzin… są piękne, dają szczęście, lecz zdarzają się rzadko. To nie z nich składa się życie.

Życie to codzienny obiad, codzienne parkowanie samochodu w garażu, codzienne wynoszenie śmieci. Możesz sprawić, że każda z tych pozornie szarych chwil może być najszczęśliwsza, najradośniejsza, a wtedy całe Twoje życie i cała Ty będziesz najszczęśliwsza, najradośniejsza…:)
Powodzenia!

sobota, 28 listopada 2015

„Ta druga” i ten, który zdradził…




W pogoni za romantyczną miłością często popełniamy  głupotki. I to nie tylko my kobiety, ale mężczyźni również. Wplątujemy się w układy, o które nigdy byśmy siebie nie podejrzewali. Kończymy różnie… Chciałabym być bardziej optymistyczna, jednak najczęściej zostajemy ze złamanym sercem i utraconą godnością…

Zdradzających mężczyzn można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy, który szuka po prostu seksu, bo z żoną nuda, albo żona nie chce spełniać jego fantazji, a jego fiutek przecież zasługuje na najlepsze…   Tak naprawdę nie chcą rozstawać się z „ołtarzowymi”, a szukają zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych. Po prostu. Taki typ będzie spotykał się z tobą rzadko. Raz w tygodniu, może raz w miesiącu trzy godzinki na numerek i w długą. Może sporadycznie umówicie się na weekendowy wyjazd…  

Drugi typ jest bardziej romantyczny. Dzisiaj skupię się na nim. Może naprawdę się w tobie zakocha… Może przedstawi cię kumplom i nawet nie będzie kłamał, że chce stworzyć  z tobą dom, że chce się rozwieść… Tylko czy doczekasz tego rozwodu i wspólnego oficjalnego życia? Jak mówią statystyki 3-5% szczęściar ma na to szanse. Dlaczego nie te 95%??? 

Bo facet jest wygodnicki. Bo jest w nim mały chłopiec, który szuka bezpieczeństwa, a bezpieczniej jest w tym starym domu, gdzie stara dobra zona zrobi znany dobrze obiadek, gdzie dzieci powiedzą, jak go kochają i okażą mu to w sposób obezwładniająco ujmujący.  Jak masz z tym wygrać? Czy w ogóle chodzi o walkę do wygrania??? 


Mężczyzna, który naprawdę pokocha jest w stanie zrobić wiele. Sądzę nawet, że mężczyźni kochają bardziej… Ale to temat na oddzielnego posta.  Jednak prowadzenie podwójnego życia jest wyczerpujące. Nie chcę tu nikogo usprawiedliwiać, bo jeśli wplątał się w związek pozamałżeński to sam jest sobie winien.
 Jednak spójrzmy z jego perspektywy. Biedak ma na głowie żonę. Rzadko ma szczęście, że jest to kobieta, która pokojowo i rzeczowo przystąpi do rozstania. Raczej to sponiewierana, odrzucona, w***wiona baba, która będzie się na nim wyżywać na dowolne sposoby, żeby odreagować swój smutek i upokorzenie, jakiego doznała. Często nie była bez winy w procesie rozpadu ich związku, ale to nie ma znaczenia… bo przecież to on zdradził!

A co jeśli pochłonie ją smutek i depresja i nie będzie się na nim wyżywała, tylko zamknie w sobie? Nawet najsilniejszy facet posiada w sobie pierwiastek wrażliwości, choćby w postaci sumienia. Będzie się katował myślami o tym, że ją skrzywdził. Nawet jeśli jest niezłym kawałkiem ch*ja, to w głębi jego serca zamieszka cichutki, malutki robaczek, który co jakiś czas ugryzie kawałek jego duszy i zawoła: zdradziłeś żonę chamie!

Z drugiej strony ów mężczyzna ma swoją nową partnerkę. Na początku jest cudownie, tak, jak na początku każdego nowego związku. Świeżo zakochani, cieszą się swoimi zapachami, ciałami, ba nawet mały dotyk wywołuje pełnię szczęścia! Totalna euforia. Jednak prędzej, czy później problemy się pojawiają. Jeśli z żoną nie ma dzieci, sprawa jest prostsza. Będzie cierpiał dużo mniej i jedynym jego obciążeniem będzie rysa na sumieniu, stres na salach sądowych i niekomfortowy podział majątku… Ale jeśli są dzieci, to sprawa osiąga apogeum trudności. Dlaczego?


Bo mężczyźni kochają swoje dzieci. Prawdziwie, bezwarunkowo, całym sercem. Są oczywiście osobniki, które mają gdzieś potomstwo, ale tacy też raczej się nie zakochują, bo ich serca muszą być kamieniami, albo psychika totalnie zwichrowana. Mówmy jednak o takim, który się w tobie zakochał. Skoro potrafi kochać, to kocha też swoje dzieci. Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia. Raczej spędzi je z nimi. Bo to tradycja, bo nie chce ich zranić, bo prezenty, bo to właściwie czas dla dzieci. Nawet, jeśli zostanie z tobą, serce będzie miał rozdarte. Jeśli ty postanowisz się poświęcić i spędzić święta sama, prędzej czy później będziesz mu to miała za złe. Będziesz się zastanawiała, jakie będzie miał w ten dzień relacje z żoną, czy złożą sobie czułe życzenia pod piękną choinką… Może swięta nie mają dla ciebie większego znaczenia, ale pojawią się inne dni w roku, które chciałabyś spędzić z nim, a on wybierze dzieci.

Kiedy one dowiedzą się o tobie, będą pytały biednego tatusia, dlaczego nie kocha ich mamusi, dlaczego chce je zostawić, dlaczego one musza za nim tęsknić. Kim jest ta wredna baba, która im go zabrała i której nienawidzą… Ty po spędzeniu kolejnych świąt samotnie, a potem jeszcze walentynek, bo on pojechał z synem na zawody w tenisa stołowego, zaczniesz wylewać na niego swoje niezadowolenie.  Będziesz musiała poświęcać się bardziej i bardziej… Jeśli on w miarę szybko się rozwiedzie i ułoży sprawy z dziećmi  to masz szansę na powodzenie. 

Jednak w najbardziej realistycznym scenariuszu wkurzona żona, która rozwód będzie utrudniała, płaczące dzieci, a na koniec rozczarowana ty, dacie mu na tyle do wiwatu, że będzie tęsknił za tym starym , może nie do końca szczęśliwym, ale spokojnym życiem, kiedy stara dobra żona podała mu obiad i od czasu do czasu pozwoliła odwiedzić swoje miejsca intymne, kiedy dzieci go kochały, kiedy sumienie nie gryzło… 

Poza tym w waszym związku pojawią się problemy jak w każdej damsko-męskiej relacji. Jeśli jemu nie udało się stworzyć trwałego związku z żoną, to oznacza, że ma w zanadrzu jakieś zagwozdki, które ujawnią się także w waszej relacji. Tak najczęściej bywa, że kiedy zmieniamy partnerów, zmienia się imię, a problemy zostają te same…

A co z tobą? Pozostanie niesmak, poczucie winy wobec płaczących po nocach dzieci.. no i zatracona godność… dlaczego? O tym wkrótce :)

Pasja. Ale o co chodzi? Część 1.






Pewien mądry człowiek złożył mi kiedyś życzenia urodzinowe: „żebyś żyła z pasją”.

„Jak to żyć z pasją?” – myślałam wtedy – „Przecież w moim życiu niczego nie brakuje!”.
Mam stałą pracę w korporacji. Zarabiam na nowe ciuchy i buty. Mam spore grono przyjaciół, z którymi spędzam niemal każdy weekend na wspólnym imprezowaniu i szeroko pojętych rozrywkach. Mam męża, z którym jest mi bezpiecznie i wygodnie. O co chodzi z tą pasją? – nadal pytam siebie.
Może moją pasją jest taniec? Przecież prawie co weekend bawię się w klubach… Lubię się opalać i stać mnie na karnet do solarium i co jakiś czas plażowanie w Egipcie… Lubię też shopping i uprawiam go regularnie… Lubię książki. I czytam je do cholery! Może tą pasją jest miłość? Ale mam przecież męża… Fakt, po kilku latach może to już nie ta pasja, ale go kocham!
Błąd na błędzie błędem pogania!!!


Po pierwsze: praca. Fakt, byłam dobrym, rzetelnym, nawet oddanym firmie pracownikiem, bo mama mówiła, żeby być grzeczną i sumienną… I poniekąd byłam z siebie dumna. Poświęcałam więc swój tak cenny w życiu czas, żeby wielki kołowrót korporacyjnej machiny mógł się kręcić. 8-10 godzin dziennie, skrajnie 12 plus weekend… W ramach rekompensaty wydawałam zarobione pieniądze, żeby wyglądać lepiej niż koleżanki, mieć piękne buciki, elegancką furę, bardziej designerski wystrój w domu…
Chwila radości, ale to wszystko prędzej czy później się nudziło… A budzik się nie nudził. Niemiłosiernie dzwonił każdego dnia o 6.15 i znów… kręciłam jeb**** kołowrotem, bo buty w sklepie czekały… Pomijam utarczki z korporacyjnymi szczurkami idącymi po trupach do celu, którzy taką grzeczną dziewczynkę przytrampują nowym butem od Loubutina, nie zauważając, że się wychyliła zza komputera…


Wniosek. Praca dla pieniędzy to droga donikąd.  Praca musi mieć cel. Twój osobisty cel. Taki, żebyś nie czuła się jak element wielkiej machiny. Ty bądź tą machiną, która sama się napędza. Żyj tak, żeby wstawanie o 6.00 nie bolało, bo wiesz, że za parę minut znajdziesz się w swoim własnym miejscu samorealizacji . Bądź wodą na swój własny młyn:) I pracuj nawet 16 godzin dziennie. Twórz, kreuj, rób coś wartościowego przede wszystkim dla siebie, a potem dla świata. Bo jak dotrzesz tam, gdzie powinnaś, to nie będziesz chciała tylko czerpać, ale również dawać… I to właśnie będzie oznaka, że Twoja praca jest Twoją pasją.

Jak wejść na tę prawidłową drogę? Moje rady na nic się zdadzą. To Twoje życie. Zadaj sobie kilka prostych pytań. Po co pracujesz? Czy się realizujesz w tym, co robisz? Po co Ci pieniądze? Czy co rano chce Ci się chce wstawać i pędzisz z uśmiechem żądna nowych doświadczeń? Czy będąc już starowinką, spojrzysz na swoje życie z przekonaniem, że nie zmarnowałaś ani minuty?

 

Jestem pewna, że znajdziesz odpowiedzi. Znajdziesz je w sobie, a potem znajdziesz też właściwą drogę - drogę do realizowania pasji w sferze zawodowej.
Powodzenia!